Orzeł z Epiru, Kocioł Kazalnicy
Sezon zimowy w Tatrach dobiega końca, ostatnią niedzielę kalendarzowej zimy wypada więc wykorzystać jak najlepiej to możliwe. Pogoda nie pomaga (odwilż i wiatr po mocnym opadzie) i ogranicza możliwość wyboru do dróg czysto skalnych, do których podejście nie jest zagrożone lawinami. Marzyła nam się jakaś duża północna ściana, skoro jednak jest jak jest, stawiamy na trudności. Wracamy nad Morskie Oko z zamiarem przejścia naszej najtrudniejszej do tej pory drogi, Orła z Epiru na Kotle Kazalnicy. Podczas niedawnego obozu na tej samej ścianie przeszliśmy biegnącą obok drogę Cień Wielkiej Góry. Tym razem podnosimy sobie poprzeczkę, bo o ile na Cieniu trudniejszy jest tylko jeden wyciąg, o tyle na Orle trzeba się porządnie wspinać prawie na wszystkich wyciągach.
Pod ścianę dochodzimy w niezbyt optymistycznym nastroju - z powodu zatrucia Szymona muszę poprowadzić wszystkie wyciągi, jedyne pocieszenie to komfortowe wycofy 😉.
Pierwszy wyciąg zaczyna się fajnym zacięciem za M5, następnie skośna depresją doprowadza nas do ciasnego skalnego kominka za M4. Nad nim dochodzimy do kruchego przewieszenia, pod którym zabita jest dobra jedynka z repem. Obawiam się przesztywnienia liny, dlatego decyduję się na założenie stanowiska pośredniego w tym miejscu, mimo iż do właściwego stanowiska jest tylko 10 metrów. Ściągam partnera i ostrożnie wchodzę w kruchą ściankę – kilka mocnych ruchów po klamach (M6/M6+), zabijam dziaby na trawiastej półce, wyciągam się do góry i już łatwym trawersem dochodzę do stanowiska. Szymon mimo osłabienia świetnie daje radę i po chwili jest obok mnie.
Przed nami 30-metrowe piękne, czysto skalne zacięcie (opinie co do wycen od M6- a M6+, wg mnie M6 ale bardziej ciągowo niż na pierwszym wyciągu). Obawiam się tego odcinka, tym bardziej iż wiem, że bywa a-zerowany, a nasze skromne umiejętności nie dają nam komfortowego zapasu. Ruszam, wspinanie jest techniczne i bardzo mi się podoba, choć przesuwam się do góry bardzo powoli, metr po metrze. Asekuruję się z nielicznych zastanych haków i z własnych friendów (siadają świetnie), a przed wyjściem z trudności zabijam dużą V-kę żeby uspokoić głowę. Jeszcze kilka metrów po trawach i jestem na stanie. Udało się, uff 😊.
Chętnie bym teraz odpoczął na drugiego po dwóch wytężających wyciągach (podzielonych na trzy odcinki), kolega jest dziś jednak za słaby by mnie odciążyć. Trzeci wyciąg ma „tylko” M4+, jest jednak dość nieprzyjemny i ze słabą asekuracją na kluczowym odcinku. Przechodzę do i do kolejnego stanu docieram mocno zmęczony psychicznie, a przede mną jeszcze wyciąg za M5+…Ten ostatni odcinek wyciąga ze mnie resztki energii, w kluczowym miejscu nie udaje mi się na dodatek w słabej trawie wbić reksa (frunie w dół) i muszę spiąć poślady by kilka metrów pokonać bez przelotu. Po wyjściu w trawy dociągam jeszcze kilka metrów do stanu i padam – mam ochotę cisnąć dziabami w dół i pieprzyć to całe zimowe wspinanie 😉. Koledze również schodzi trochę czasu i kiedy do mnie dociera, nie dokładamy sobie roboty z wyjściem łatwym terenem, który pokonywaliśmy niedawno robiąc Cień - trzema zjazdami wracamy pod ścianę.