Bienvenue au Georges V, Premiere Pointe des Nantillons
Trzeciego dnia pobytu pod Igłami od Południa, ruszamy pod drogę, która konkuruje z Marchandem o miano najpopularniejszej w rejonie. Warto zaznaczyć, że obie drogi są autorstwa legendarnego Michela Pioli. Co prawda jesteśmy zmęczeni (fizycznie i psychicznie) po dwóch dniach wymagającego wspinania, będąc jednak ostatni dzień w granitowym raju, ciężko byłoby przy pięknej pogodzie po prostu sobie odpuścić. Postanawiamy więc wstawić się w Bienvenue i przejść tyle ile damy radę – rozważamy wycofanie się w przypadku braku sił lub czasu na skończenie drogi. Chcemy bowiem zdążyć na ostatnią kolejkę do Chamonix, a na stację Montenvers czeka nas przecież około 3 godziny marszu po skałach, drabinach i lodowcu Mer de Glace.
Pod wschodnią ścianę Première Pointes des Nantillons stawiamy się dziś znowu w dwóch zespołach – tym razem jestem jednak w zespole tylko z Szymonem, Marcin z Romkiem bez zmian. Przez chwilę rozważamy z Szymonem wspinanie na Amazonii, która ma mniej trudnych wyciągów od Bienvenue, w końcu jednak postanawiamy iść w ślady kolegów. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że by przyspieszyć wspinanie w czwórkę oraz by trochę ukoić moje i Szymona nerwy, chłopaki prowadząc zostawiali nam niektóre przeloty na wyciągach – do stylu przejścia mimo bloków czy A0 należy się nam więc minus 😉.
Pierwszy wyciąg jest jednym z dwóch najtrudniejszych na drodze, więc od razu trzeba ostro brać się do roboty – nie ma miejsca na rozgrzewkę i musimy poradzić sobie z wymagającą rysą (6a+) na własnej. Świetnie siadają kostki – na tyle, że jednej z nich nie daliśmy rady wyciągnąć, ciekawe jak długo tam zostanie… Na wyciągu nr 2 również do przejścia mamy rysę – tym razem jednak sporo łatwiejszą (5c). Kolejny wyciąg jest bardziej spionowany ale z lepszymi chwytami. Później czeka nas jednak ponownie trudna (6a+) rysa, tym razem na palce. Wspinanie jest po prostu kapitalne, podobnie jak jakość skały. Na piątym wyciągu możemy chwilę odsapnąć – do pokonania mamy komin o tatrzańskim charakterze. Po jego przejściu czeka nas (a jakże) rysa, tym razem za 6a.
Dochodzimy do dużych półek (mniej więcej w połowie drogi) i widać, że wyżej ściana mocno staje dęba. Tutaj konieczne jest dobre odczytanie schematu – Romek zapędza się prosto do góry w kierunku komina i gdy już zorientujemy się gdzie mamy iść, czeka go nieprzyjemne zejście w dół. Poprawnie droga idzie wyraźnym trawersem w prawo i później stromo do góry po flejkach w kierunku okapiku, przed którym trawersujemy do stanowiska. Wyciąg, mimo iż po dobrych chwytach, jest mocno powietrzyny i daje mi się we znaki, na szczęście Szymon jest w lepszym stanie niż ja i ponownie przejmuje prowadzenie. Delikatny trawers po płycie, płytkie zacięcie i jesteśmy na kolejnym stanowisku. Wyciąg nr 9 to prawdziwa perełka – 40 metrów wspinania w dużej ekspozycji po różnej wielkości krawądkach i odstrzelonych płytach (6a). Po przejściu tego odcinka zastanawiamy się przez chwilę nad wycofem – skończył nam się zaplanowany czas – droga jest jednak tak piękna, że postanawiamy kontynuować i albo schodzić przez lodowiec i z Montenvers do Chamonix na nogach, albo zostać na dodatkową noc w schronisku (namiot odpada bo pogoda ma się załamać).
Szymon prowadzi jeszcze kolejny wyciąg (bardzo czujny tarciowy początek), po czym, wygrywając ze swoim gorszym samopoczuciem, przejmuję prowadzenie na dwa ostatnie odcinki. Wyciąg nr 11 to krótki fragmen po płycie, na ostatnim czeka nas bulderowy kancik oraz podejście łatwym terenem pod ostatnie trudności – ciasny komin oraz bonus w postaci powietrznej i gładkiej płyty z dobrymi chwytami dopiero przy samym stanowisku. Na zjazdach trzeba uważać z liną – łatwo może się zaklinować w odstrzelonych płytach, lepiej zresztą zjeżdżać pionowo w dół, a nie drogą – orientujemy się o tym za późno. Wspinanie zajęło nam 8 godzin, czyli ponownie sporo powyżej tego co podają przewodniki – nie spodziewaliśmy się jednak cudów bo drogi, które tu robiliśmy okazały się być na naszym limicie.Ponownie sugeruję dobrze przygotowanie przed wizytą na Enversach oraz dysponowanie odpowiednim zapasem umiejętności i doświadczenia, oczywiście na własnej asekuracji 😉.
Po powrocie do namiotów pakujemy się i zastanawiamy się co robić. Schodzenie kilka godzin po ciemku w niełatwym terenie przy nadchodzącym załamaniu pogody nie byłoby zbyt rozsądne, zwijamy więc namioty i przenosimy się do pustego schroniska - jak się bowiem okazało dziewczyny prowadzące przybytek postanowiły uciec w dół wiedząc o pogorszeniu pogody. In plus darmowy nocleg, in minus brak piwa o którym część z nas marzyła od ukończenia drogi. Pozostał wodnisty kisiel w dzbanku na czterech i fit baton pokrojony na drobne kawałki - impreza jak się patrzy!
Bienvenue oczywiście bardzo mocno polecamy, była obok Marchanda drugą najładniejszą drogą jaką w górach robiliśmy, a chyba nawet podobała nam się bardziej...
PS. Do pierwszej relacji z Enversów (TUTAJ) dodałem mapkę z trasą dojścia do schroniska i poglądowe foto-topo okolicy.